Przemierzał
krainę pustą jak dom jego.
Wielkie buty
oraz czarny płaszcz starały się ukryć straszną duszę.
Z każdym
krokiem narastała furia, złość i rządza terroru.
A wszystko
przez miłość, co nie wahała się uczynić serca kamiennym.
Nie był
złym, tym bardziej niebezpiecznym.
Jego osoba
była pełna dobroci i miłości do tych, którzy zaznać jej już nie mogli.
W domu
dziecka się wychował.
I także tu
do śmierci chciał zostać.
Pomagał, gdy
koszmary nękały.
Leczył, gdy
tęsknota zbyt bardzo raniła.
Żadne z nas nigdy
nie powiedziało, że bił jak inni opiekunowie.
Był przez
nas darzony wielkim szacunkiem.
Dawał
poczucie bezpieczeństwa i wywoływał radość na kamiennych maskach, które już
zapomniały co to za uczucie.
Ja pytałam,
ja wyręczałam w tym innych mówiąc: Czemu jesteś dobry dla sierot, które już od
narodzin niechciane?
On tylko w
oczy spoglądał i uśmiechał szczerze.
Cenił we
mnie, że pytam.
Cenił, że
się nie bałam.
Mimo, iż mam
nie więcej jak jedenaście jesieni, czuję jakbym znała go dłużej.
Wychowywał
mnie troskliwie jak matka i zdecydowanie jak ojciec.
Mówił, gdy
mama we śnie budziła, ze on nie opuści, że zawsze będzie.
Warunek
jeden za każdym razem stawiać raczył…
Że kiedyś
mnie stąd wydostanie, że już do końca
świata kochać jak córkę będzie.
Ja wierzyłam.
Ja kochałam.
Chciałam, by
był dla mnie rodziną.
Nadzieja
zawsze odganiała wątpliwości.
Sieroty,
nigdy niechciane.
Miłością do
kogoś na ziemi trzymane.
Wielu z nas
chciało znowu zobaczyć rodziców.
Dotrzeć do
nieba, by przytulić raz ostatni.
Bóg nam świadkiem
jak tęsknota od środka niszczyła.
Jak boleśnie
biła bez granic.
Zresztą nie
tylko ona.
Opiekunowie
byli dla nas wcielonym strachem.
Karali za
śmieszne przewinienia.
Nie mogliśmy
sprzeciwiać się uderzeniom, bo stałyby się jeszcze silniejsze.
To wszystko
przez przypadek się stało.
Nikt tego
nie planował.
Ten jeden
raz uderzyli zbyt mocno.
Potknęłam
się na jednego z tyranów, a ten odrzucił mnie od siebie.
Pchnięta
siłą dorosłych uderzyłam głową o ceglaną, zimną ścianę.
Życie, które
trzymałam ramionami z całych sił uciekło jak popiół na wietrze.
Śmierć
stanęła tuż przy mnie i otuliła ciemnym płaszczem tak, by nic nie bolało.
Do dzieci
chyba ma największą słabość.
Patrzyłam na
reakcję taty, gdy lekarz mówił mu o mnie.
Widziałam
wszystko.
Gdy się
dowiedział...
Coś pękło w
środku.
Złość
opętała w całości.
Zniknęło to
dobro, ta piękna miłość umarła wraz ze mną.
Dotarł pędem
do sprawców i gdy już miał się zamachnąć…
Opuścił
dłoń.
Mówiłam, że
nigdy nie był potworem.
Ruszył przed
siebie, zdala od wspomnień, przeszłości.
Szczególnie
starał się zapomnieć o moim uśmiechu.
Odziany w
czerń przemierza świat, by znaleźć dla siebie miejsce.
Choć się
stara, serce już na klucz zamknięte.
Patrzę na
łzy, które już nigdy nie opuszczają jego twarzy.
Tu, w niebie
jestem jego stróżem.
Czekam na
spotkanie z niecierpliwością.
Mam
nadzieję, że gdy jeszcze kiedyś sięgniesz po ten wiersz, pierwsze trzy linijki
przeczytasz z czymś w rodzaju smutku w głosie.
Tak jak ja,
gdy to pisałam.
Bądźcie wyrozumiali i nie kopiujcie.
Aż trudno uwierzyć, że inspiracją do tego były „Trudne sprawy" xD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Cześć, bardzo mi miło, że tutaj dotarłeś. Nie krępuj się, powymieniaj ze mną myśli!